ODSŁONA PIERWSZA – miejsca, których nie.
Początek lat 70-tych XX wieku w Białymstoku – na ul. Warszawskiej a róg Elektrycznej znajdowała się dekoratornia Białostockich Zakładów Gastronomicznych. Mieściła się na dole w starej rozwalającej się kamienicy. Przez lata podkopywała ją „mordownia” jak nazywali białostoczanie tawerny o wątpliwej reputacji. Był to bar Tulipan.
Tam po eksmitowaniu tego przybytku rozgościli się dekoratorzy: Kasia, Beata, Alicja i Jurek.
Pracownia była niezaprzeczalnie obskurna mimo gruntownego remontu. Wchodziło się od podwórza, w którym były wychodki i wejście schodami na pierwsze piętro do lokatorów podejrzanej reputacji.
Pomieszczenia były liczne z korytarzami włącznie. Nim zlikwidowano niepotrzebne ściany, przez długi czas wszystkich bawiło okienko do wydawania posiłków, czy jakieś tam pozostałości po dawnych czasach.
Najcharakterystyczniejszą cechą wszystkich dekoratorni były od rana odwiedziny. Co chwila ktoś ze znajomych wpadał na kawę, herbatę, a to z wódeczką z okazji kupna szalika czy innych detali odzieżowych.
W tym czasie funkcjonowało około 10 dekoratorni na terenie miasta. Wszystkie duże instytucje miały własne pracownie plastyczne zwane dekoratorniami. Pracownicy kończyli Liceum Plastyczne i znali się od lat. Tworzyli swoistą rodzinę.
Praca w dekoratorni BZG miała te dobre strony, że służbowo wszyscy byli zobligowani do chodzenia po knajpach.
Pisało się wszelkie informacje, robiło napisy na szybach, szyldy, projekty kart tytułowych do menu, no i oczywiście dekoracje sylwestrowe. Do Sylwestra przygotowywaliśmy się już od września. Do każdej restauracji robiliśmy oddzielną dekorację; były tam sanie zwane trojkami, królowe śniegu, kielichy z szampanem, ogromne cyfry z nowym rokiem, Mikołaje, śnieżynki, koty w butach i wszystko, co może komu przyjść do głowy.
Najwięcej cięło się bibuły zwanej do dzisiaj krepiną, którą potem pakowaliśmy w ogromne worki foliowe lub przygotowywaliśmy siatkę odpowiednio docinaną.
Robiło się to wszystko oczywiście ręcznie, tak jak i napisy, a w większym nakładzie wycinano szablony i odbijano gąbką, a już później traktowano wałkiem czyli lokówką.
Od tego momentu cała pracownia świeciła lampkami, bombkami, włosem anielskim, sztucznymi choinkami, kolorowymi papierami, foliami. Nastrój rozpoczynał się świąteczny ale i pracowity.
W pracowni ciągle coś nas zaskakiwało, to szczury ogromne, spasione, wyskakujące z kątów, to psujące się ciągle jakieś urządzenia elektryczne. Alicja na widok brązowych szczurów dostawała histerii i kiedyś w takiej chwili zadzwonił telefon. Głos jej był na tyle skuteczny, że po chwili zbiegło się pół biura i w efekcie zarządzono wytrucie tego paskudztwa.
Z okienkiem do wydawania posiłków miało miejsce zabawne wydarzenie. Jak już wspomniałam o przygotowaniach sylwestrowych, do cięcia bibuły zapraszaliśmy wszystkich chętnych, każda para rąk była mile widziana. Stoły w pracowni były zawsze zawalone farbami, nożyczkami, foliami i Bóg wie jeszcze czym.
Kiedyś piliśmy herbatę, Alicja tuszowała swoje rzęsy, aby potem igłą je rozklejać, Kaśka coś pisała, a ja i Jurek rozmawialiśmy, kiedy moje spojrzenie padło na okienko. Zdrętwiałam, w okienku dyndała twarz Mietka z nienaturalnym zastygłym uśmiechem. Wrzasnęłam w niebogłosy. Wszyscy odwrócili się i znieruchomieli, aby po chwili usłyszeć jego głos, a potem śmiech. Drzwi wejściowe od naszej pracowni dzieliła spora odległość i niejedno pomieszczenie, pewnie dlatego nie słyszeliśmy jego wejścia. Wszyscy rzucili się, aby dopaść go i zemścić się. Kręte korytarzyki i pomieszczenia świetnie nadawały się do takich zabaw.
Jakoś przed Bożym Narodzeniem nasza sprzątaczka zawsze przynosiła świeżynkę. Były to skrawki mięsa, boczku i słoniny po ubitym świniaku. Smażyliśmy to w dużej misie na płytce elektrycznej, aby po tym z chlebem i wódeczką spożyć.
Alkohol można było kupić dopiero po 13-tej, do tego czasu musieliśmy się uporać z pracą.
Czasami próbowaliśmy odpoczywać w warunkach pracownianych. Przy wejściu stał duży drewniany regał, na ostatniej półce zrobiliśmy miejsce odpoczynku. Kiedyś za zasłonką ktoś odpoczywał, gdy odwiedziła nas dyrekcja. Wprawdzie nie było go widać, ale chrapanie było tak uporczywe, że trzeba było nastawić radio.
Czasami zachodzili do nas księża idący do kościoła św. Wojciecha. Zachęceni szyldem – pracownia plastyczna, wchodzili, aby zamówić obraz, dekorację okolicznościową w kościele. Po oszałamiającym wejściu, zostawiali zamówienie i szybko wychodzili. Później przyzwyczaili się i nawet słyszeliśmy nieraz komplement, że jesteśmy przyzwoitymi ludźmi.
Zaprzyjaźniliśmy się wtedy z księdzem profesorem wykładowcą Seminarium Duchownego i często odwiedzaliśmy go – od lat już nie żyje.
Do naszych obowiązków, jak już wspominałam, należały napisy zwane popularnie wywieszkami. Robiło się tego dosłownie w kilogramach właśnie do barów, których tu wszystkich nie sposób wymienić. Warto jednak zatrzymać się przy kilku kuriozalnych nawet na tamte czasy. Moja niewiedza o takich przestrzeniach przed pracą w BZG była bezgraniczna. Pierwsze ustalenia topograficzne wprowadziło nas (młode dziewczyny) w bezmiar zdumienia. Jak to możliwe, aby w centrum miasta funkcjonowała STAROMIEJSKA mieszcząca się na ul. Pięknej róg Młynowej czy odwrotnie.
To nawet nie była „mordownia”, to rodzaj śmierdzącej speluny, gdzie za barem rozlewając beczkowe piwo stała istota z podbitymi oczami.
Nigdy nie miałam odwagi zajrzeć sama w takie miejsca, więc wiele pozostało tylko w opowieściach, np. o pijalni piwa tuż za szkołą nr.5 na ul.Słonimskiej, a może jeszcze miejsce na Marchlewskiego, gdzie rozciągał się wysoki dwumetrowy parkan, za który nie wszystkim można było wejść.
Były oczywiście i ekskluzywne restauracje, jak na tamte czasy. To właśnie tam cały nasz talent dekoratorski dawał swój upust w okresie między świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem. Wcześniej nie można było tego zawiesić, bo jak niosła pogłoska …pijacy na pewno by to zerwali… no ale o tym później.
Dekoratornie zazwyczaj były oddalone od biura i dyrekcji. Jak się nie mylę, bezpośrednią jednostką zarządzającą był dział, który w swojej nazwie nie miał słowa REKLAMA, zresztą kierownicy i ludzie tam pracujący nie wiele o tym wiedzieli, no bo skąd? W końcu, w socjalizmie nie ma konkurencji, więc i reklama jako wymysł kapitalistyczny, nie powinna istnieć.
Nieraz żyliśmy w pracowni przez długi czas biurowymi dowcipami sytuacyjnymi i posługiwaliśmy się nimi jak refrenem. Kiedyś zażyczono w biurze (już nie pamiętam jakim), abyśmy zrobili transparent do zawieszenia na ściani dla interesantów o treści „ ZAŁATW SPRAWĘ I ŻEGNAJ”.
Pamiętam, że ktoś z pracowników biurowych był daltonistą i ciągle wtrącał się w plansze przez nas malowane. Jeden z prezesów, już nie pamiętam jakiej firmy, miał zwyczaj zachodzenia do pracowni i mówienia: „ te dekoratory siedzą w tej kniei i tylko o snach opowiadają, albo malują kwiatki z oślej łączki……..
ODSŁONA DRUGA – dekoracje sylwestrowe
Jak już wspominałam, dekoracje rozpoczynaliśmy trzeciego dnia świąt Bożego Narodzenia. Dostawaliśmy samochód Nysę na czas nieograniczony i pakowaliśmy do niej, co się da. Prócz przygotowanych elementów trzeba było zaopatrzyć się w młotki, gwoździe, żyłki, nożyce, sznurki, drut i co tam jeszcze. Na miejscu okazywało się, że drabina rozwala się, brakuje szczebli albo w ogóle nie ma jej na stanie itd., itd.
Pamiętam jak zjechaliśmy z całym majdanem do Romantycznej i na 1/3 parkietu wysypaliśmy bibułkę, rozłożyliśmy dekorację.
Przygrywał jakiś cygański zespół, a my między stolikami z drabinami upinaliśmy te wszystkie błyskotki, włos anielski sypał się w talerze, skończyło się to awanturą z klientem. Kierownik załagodził sprawę i ugościł nas mimo naszego protestu. Wieczór i noc była porą naszej wzmożonej aktywności zawodowej, nie było innego wyjścia, na nic zdały się nasze i konsumentów protesty.
Było też wesoło – strasznie. W Astorii stojąc na drabinie na najwyższym szczeblu, grupa pijanych mężczyzn chciała mi pomóc i gdyby Mietek nie interweniował spadłabym prosto na barowe alkohole.
W Nowoczesnej siedząc na ramionach Mietka, przypinałam pęki bombek, gdzie się dało. Ciągle ktoś z konsumentów chciał nas czymś raczyć. W jednej z restauracji na prośbę, że w naszej pracowni nie mamy kieliszków, napojówek, szklanek i czegoś tam jeszcze, przyniesiono całą walizkę szkła włoskiego.
Właśnie w Astorii nocowaliśmy całą grupą, drzemiąc na scenie, aby już po dwóch godzinach znaleźć się na nogach. To było mordercze tempo, nie spaliśmy po 36 godzin. Naszym marzeniem już w dzień sylwestrowy była kąpiel i sen.
Mimo tego zmęczenia z przyjemnością wspominam ten czas, dekoracje były przemyślane, a grupa miła i wesoła. Czasami zdarzały się spięcia, bo jak się nie złościć, kiedy stojąc na drabinie nie można doprosić się Alicji nożyc czy żyłki, bo ona nie wie, gdzie to się podziało.
Ileż to razy wpadaliśmy do restauracji i przy zdumionych, a czasami i oburzonych konsumentach, wysypywaliśmy zawartość naszych worków czekając na reakcję kelnerów. Zwykle biegli do kierownika, aby po chwili witać nas z uśmiechem na oczach zdumionych ludzi.
Przyjmowani byliśmy przez kierowników, kelnerów z całą powagą chwili, gościli nas serdecznie, zastawiając na koniec stoły jak na bankiecie.
Były też i takie historie, kiedy w pracowni żegnaliśmy się po skończonej harówce i wychodząc dopadał nas telefon – „w Kaunasie została zerwana dekoracją”, a to już po piętnastej i coś trzeba z tym zrobić, no i się robiło.
Minęło tyle lat, wiele zatarło się w pamięci, pozostało uczucie z tamtych czasów, jakiejś dzikiej swobody, radości, smutków bezgranicznych, ale i nadziei, że to jeszcze tyle przed nami.