Mieszkaliśmy w małym domku babci Jelskiej, Była rodzoną siostrą mego dziadka. Domek był lichy ale miał spory ogródek i całość mieściła się prawie w centrum miasta. Przed domkiem stał drewniany stół i ławka.
Przychodzili tu liczni znajomi by posiedzieć, pogadać, pomalować czy porysować. Wszystko to zazwyczaj zapijaliśmy herbatą lub jakimś alkoholem. Było wesoło i zawsze gwarno. Dyskusje toczyły się zacięte.
Któregoś zimowego wieczoru zajrzał do nas Mareczek – był szkolnym kolegą mego męża. W tym czasie studiowal w Krakowie na malarstwie. W okresie ferii świątecznych odwiedził nas.
Siedzieliśmy rozmawiając gdy raptem powiedział: <w moim domu na płycie stoi garnek bigosu i dobrze by go było tu mieć >
Panowie wyciągnęli sanki z chlewka przykryli je kocem usadowili mnie na nich i puścili się biegiem ciągnąc je.
Sanki pędząc podskakiwały, niektórzy przechodnie zatrzymywali się uśmiechając.
Dotarliśmy do wzgórza św. Magdaleny i tam dopiero rozpoczęła się jazda. We trójkę na małych saneczkach zaczęliśmy szaleńcze slalomy między drzewami.
Wiatr porywał nasze śmiechy i niósł daleko. Światła latarni padały z dołu a księżyc przebijał się przez drzewa tworząc z nich ruchome straszydła.
Wreszcie napełniliśmy się powietrzem i śmiechem czas bylo powrócić na ziemię.
Niedaleko był dom w którym mieszkał Mareczek więc nie długo czekaliśmy na niego. Wybiegł nosąc garnek owinięty w gazetę. Postawil na moich kolanach i znowu panowie puścili się biegiem.
Do naszego domku dotarliśmy pół żywi ze zmęczenia.