Po śmierci dziadka w 1979 r., mama zadecydowała, że trzeba postawić nowy pomnik bo dotychczasowy zaczynał się rozsypywać.
Okazało się, że za rozbicie starego pomnika i obramowań grabarz zażądał zawrotnej sumy.
Marek i Mietek stwierdzili, że zrobią to sami, od grabarza wypożyczyli ogromne młoty i ruszyli do pracy.
Zapadał listopadowy zmierzch i wiał nieprzyjemny wiatr kiedy odgłos młotów rozerwał ciszę.
W jakimś zapamiętaniu i pośpiechu pracowali.
Widziałam jak rozsypywał się cokół z krzyżem i jak potem zbierali gruz i wywozili na śmietnik. Trwało to na tyle długo, że ciemność zapadła i trzeba było się śpieszyć z uprzątnięciem resztek.
Nieliczni przechodni przemykali obok nas bo grób o którym mowa mieścił się przy samej alejce.
Było coś niesamowitego w tej scenerii. Każdy odgłos młota wstrząsał mną i napawał grozą.
Odchodząc jeszcze raz odwróciłam się. Nie pozostał nawet ślad po pomniku. Owiało pustką choć wiadomo było, że za lada moment wypełni się ona nowym grobem i pomnikiem.