Dzień rozpoczynał się leniwie. Najpierw była kawa i przeglądanie prasy, później rozdzwaniały się telefony. Rozmowy telefoniczne były różne, z biura od jakichś pomysłodawców, od kierownika działu i od znajomych.
Po chwili do pracowni zaczynali napływać stali odwiedzający. Większość znajomych z pracowni plastycznych zwanych dekoratorniami odwiedzała się w godzinach pracy. Powodów było mnóstwo. A to czegoś zabrakło jednym, a to ktoś chciał o coś zapytać albo po prostu napić się kawy lub herbaty. W tym zamieszaniu pracowało się najlepiej. Pamiętam jak wycinałam ze styropianu elementy dekoracyjne z okazji 1 maja, a może 22 lipca. Całość była lekka i ażurowa, nie sposób było to nieść, bo przy lada podmuchu całość rozsypywała się w drobny maczek. Wzywaliśmy w związku z tym służbowe auto prezesa. Była to stara Warszawa.
Prowadził pan Piotruś, mężczyzna w wieku przedemerytalnym, niziutki grubasek ciągle dowcipkujący. Jego żarty z reguły należały do niewybrednych, choć czasami miało się wrażenie, że to rodzaj komplementu.
Często zwracał się do mnie, że „z taką urodą to karierę zrobiłabym na w y b r z e ż u” ( w domyśle gdańskim)
Właśnie przyjechał pan Piotruś, aby rozwieść dekoracje. Na widok tych kilku elementów, aż się cały zatrząsł. Nic nie mówiąc, zawiózł nas do prezesa, pokazując jak dekoratorzy są leniwi. Jednak szczęście tego dnia nie dopisywało panu Piotrusiowi. Gdy wyjmował z bagażnika dekoracje, czy to z powodu złości czy silniejszego podmuchu wiatru, rozleciały się one w jego rękach.
Wszyscy śmieli się z wyjątkiem zdumionego Piotrusia. Patrzył z niedowierzaniem na efekt końcowy. Od tego czasu nie było problemu z przewozem dekoracji.