Dekoratornia w której wtedy pracowałam mieściła się w centrum miasta. Pracowało w niej 7 osób na powierzchni około 22m kwadratowych w tym 1/3 zajmowały schody wiodące z klatki schodowej w dół. Pomieszczenie jednak znajdowało się na parterze.
Ze schodów schodziło się wprost na stół ciągnący się przez całą długość lokum. Przy oknie, zresztą jedynym, stał również stół tyle, że mniejszy i był ustawiony pod kątem prostym do tego dużego. Między nim a stołem dużym stało krzesło, za stołem już na ścianie równoległej do stołu dużego stał rozwalający się regał a zaraz za nim zlew no i schody pod którymi, jak się nie mylę był schowek.
Wszyscy naraz pracować nie mogli z przyczyn oczywistych. Zdarzało się jednak, że 4 – 5 osób musiało malować plansze, robić napisy lub typowe hasła propagandowe lub elementy dekoracyjne do sklepów a w pracowni zaczynała się atmosfera jakiegoś szaleństwa. Wszyscy o wszystkich się zaczepiali i pewnie by nie zwariować rozpoczynała się rewia dowcipów.
Były to czasy kiedy robiło się farbę emulsyjną bo w sprzedaży jej jeszcze nie było. Rozrabiało się ją w dużym nocniku a stał on zawsze pod zlewem.
Stałam właśnie w tym miejscu widząc wszystkich zajętych malowaniem. Raptem jeden z kolegów odwrócił się i pochylając się do butów koleżanki, machnął pędzlem z farbą jej obcasy. Nim zdążył się wyprostować i zająć się swoimi sprawami ona zrobiła mu to samo.
Nie odwracając się wszyscy wybuchnęli śmiechem. Ja śmiałam się najgłośniej bo do końca pracy żadne z nich nie wiedziało tego o sobie.
Do pracowni często przychodził listonosz. W takich okresach zawsze wychodził od nas z przyczepioną wydmuszką lub karteczką z jakimś napisem. Dopiero ktoś litościwy na ulicy informował go o tym. Pamiętam jak kiedyś musieliśmy go przepraszać bo poczuł się dotknięty do żywego.
Wszyscy którzy w tym czasie odwiedzali nas wychodzili z przyczepionymi z tyłu na żyłce wydmuszkami, karteczkami, malowanymi obcasami i Bóg wie czym jeszcze a byli to kierownicy, goście czy przypadkowi ludzie a nawet milicjant.
Pamiętam wydarzenie dotyczące mojej osoby. Malowałam plansze do sklepu spożywczego ( no bo co można było wtedy wystawiać w oknie ) Miałam powiększyć etykietę sera żółtego. Z cała precyzją przenosiłam jej elementy na planszę o wymiarach 1x1m. Po jakimś czasie uświadomiłam, że wokół mnie panuje ogólna wesołość i że to ja jestem jej przyczyną. Na nic zdało się oglądanie w lustrze. Śmiech potęgował się. Dopiero później ktoś litościwy pokazał mi precyzyjne dopisywanie na etykiecie słów które były wręcz absurdalne w całościowym odczytywaniu. Ja przenosiłam je automatycznie nie czytając.
T o b y ł y c z a s y.