Mój dom rodzinny stał między dwoma skrzyżowaniami, ulicy Ciołkowskiego a Zwierzynieckiej.
Od ulicy wchodziło się przez drewnianą bramkę i już po lewej stronie widać było ogródek z 5-
cioma grządkami.
Ogród od podwórza był ogromny. Tym zajmowała się właścielka pani Gilewska.
Kochaliśmy ją jak członka rodziny a ona obdarzała nas takim samym uczuciem.
Z drugiej strony domu było wejście właściwe.
Po otwarciu drzwi wchodziło się do korytarza i po prawej stronie w połowie drogi były schody na
górę. Na dole znajdowały się dwa mieszkania i na górze jedno choć podzielone na dwóch
lokatorów – tak to ustalił wydział lokalowy który zastąpił w latach 50-tych XX w. właścicieli.
Moi rodzice zajmowali lewą połowę domu.
Wchodziło się do kuchni wprost na płytę kuchenną nad którą rozpościerał się okap. Po prawej
stronie, drzwi prowadziły do dużego pokoju a z niego do przedpokoju i na zewnątrz do ogródka
od ulicy. Z kuchni na wprost wchodziło się do naszego pokoju a w późniejszym czasie mama
oddała go sublokatorkom.
U pani Gilewskiej wszystko było inne choć rozkład mieszkania był identyczny. Mieszkały z nią
sublokatorki więc ciągle przy kuchni był ruch i ten zapach i smak placków ziemniaczanych
takich cienkich chrupiących pozostał mi do dzisiaj.
W tamtych czasach wodę brało się ze studni a wylewało do wiaderka które wynosiło się do
jamy za chlewikami które stały wzdłuż ogrodu i tam też były drewniane ubikacje zamykane na
klucz i myte co tydzień.
Wieczorem do pani Gilewskiej schodziły sąsiadki na karty. Grały w tysiąca. Były w podobnym
wieku i miały za sobą bagaż wojennego doświadczenia.