Czas zaciera kontury.
Pozostaje tęsknota za obrazem dzieciństwa.
To z tej cienkiej materii buduję wspomnienia – obraz Ojca, jego wysokiej, szczupłej postaci siedzącej wiecznie przy sztalugach z pędzlem w ręku.

Przypominam…
Dzieciństwo na ul. Mickiewicza w Białymstoku, które zawsze kojarzyć się będzie z zapachem farb, pozowaniem i opowiadaniem bajek przez Ojca, abym mogła cierpliwie wysiedzieć do końca seansu. Opowieści o Toulouse-Loutrecu. Malowany dywan bezpośrednio na deskach podłogowych – prezent na powitanie, gdy wracamy z wakacji.
Opowiadanie Mamy, jak bardzo oczekiwał córki Anny i jak przy ogólnej radości urodził się pierwszy syn Marek. Jak poddaje się Mamie, która mierzy mu głowę wstążką i struga patyk, aby kupić mu buty i kapelusz. Jeden z jego pobytów w szpitalu, kiedy to na jednej z sal przypadkiem spotkał architekta Stasia Bukowskiego. Panowie wydrapywali napisy na pastylkach miętowych, a potem rozdawali studentom jako środek antystresowy.
Jak maluje portrety osobom prywatnym i na zlecenie urzędów. Jest to czas ogromnych, kilkumetrowych twarzy. Maluje, siedząc na krześle, ustawionym na stole. Często pracuje nocami i wtedy rano chodzimy na palcach. Maluje Matkę Bożą Ostrobramską, która potem przez 20 lat znajdowała się w ołtarzu w białostockiej farze, tworzy obrazy do kościoła w Krypnie, do cerkwi i do ikonostasów – świętych katolickich i prawosławnych.
Pracuje z rozmachem, pewną ręką. Po mistrzowsku posługuje się rysunkiem i malarską atmosferą. Nieraz, śmiejąc się, mówił: „Jak umrę, to wystarczy, aby każdy święty, namalowany moją ręką, pomodlił się a będę w niebie”. Włodzimierz Wasilewicz

Pamiętam…
Pracownię na ówczesnej Alei 1 Maja szczelnie wypełnioną książkami i obrazami. Portrety, martwe natury, kwiaty, a szczególnie pejzaże narwiańskie, przesycone fioletem, przepełnione smutkiem i tęsknotą.
Dzień, w którym widziałam go ostatni raz – pełen bólu i złych przeczuć z powodu powolnej, wyniszczającej go choroby. Święta Bożego Narodzenia, a szczególnie wigilię, której ranek witał nas ubraną choinką i prezentami, przyniesionymi przez św. Mikołaja. Święta Wielkanocne, gdy cała rodzina i znajomi dostawali malowane przez Ojca jajko z wpisem imiennym.
Ojca w brązowej bonżurce, obszytej biało-zielonym aksamitnym sznurem, jak siedzi, paląc fajkę lub chodzi, trzymając ręce do tyłu. Gazetki do szkoły, które stale malował. Robił kostiumy mnie i bratu na przedstawienia czy ówczesne pochody gwiaździste. Wykradane przez nas ołówki, które temperował równo i dokładnie, z bardzo długim wystającym grafitem. Kredens kuchenny, na którym stała klatka z wiewiórkami. Miały one w zwyczaju po opuszczeniu klatki chowanie się zawsze pod poduszką Ojca. Prezenty, otrzymywane na zakończenie roku szkolnego, spacery po lesie, zbieranie jagód, grzybów, zabawy w teatr z rodzicami.
Pisząc te wspomnienia, czuję jak świat dzieciństwa znów do mnie powraca, jak porusza odległe zdarzenia, wywołując radość, ból, smutek.
Czuję, że dotykam odwiecznego problemu ludzkiego losu – przemijania.