Powoli zapadał zmierzch gdy wchodziłam do ogrodu Branickich.

Chmury gnane przez porywisty, nieprzyjemny wiatr nadawały niebu ruchomą groźbę.

Mimo kaptura wiatr wciskał się i przenikał na wylot.

Weszłam między rabaty które o tej porze roku opatulone są folią.

Raptem zamarłam.

Na skraju ogrodu a parku zobaczyłam rzędem stojące białe postacie.

Wiatr rozdmuchiwał, rozdymywał i poruszał białe płótna okrywające rzeźby.

Nie mogłam oderwać oczu od tego wietrznego baletu, swoistego tańca zakapturzonych i ożywionych postaci.