W 1978r. zostaliśmy zaproszeni na plener do Karwicy. Ośrodek do którego zjechali artyści położony był nad jeziorem Nidzkim. Las otulał go z trzech stron a z czwartej rozpościerał się widok na jeziora.
Domki rozsypane między drzewami były jedynym śladem cywilizacyjnym. Wokół szumiały drzewa, pachniało igliwiem, trele ptasie łączyły się z odgłosem wody rozbijanej o brzeg.
Było nas około 20 osób, mieliśmy malować obrazy a jeden zostawić organizatorom.. Na plenerze był poeta – Zbyszek Ślączka (nie żyjący od wielu lat) i on też miał zostawić organizatorom jakieś dzieło. Miał być to wiersz.
Zbyszek był zapalonym wędkarzem i grzybiarzem. Od samego świtu wyruszał na połów lub do lasu z koszykiem. Mógł opowiadać godzinami i o jednym i o drugim. Pamiętam jak zaprosił nas na smażone purchawki. Pieczołowicie je oglądał i opowiadał, że młode są tak samo smaczne i zdrowe jak pieczarki – i to prawda.
Na rybach znał się jak mało kto. Przez jakiś czas ciągle je smażyłam i w końcu rozwiązano to w sposób demokratyczny. Każdy uczestnik kolacji zapraszał na następną i to on zajmować się miał przyrządzaniem ryb. Naturalnie wszystko to odbywało się w atmosferze radości, śpiewów i ogólnej wesołości wzmożonej wypijanym alkoholem.
Wypływaliśmy na jeziora, z moim mężem, łodzią plastikową popularnie zwaną baleją. Jeziora połączone były ze sobą kanalikami, rzeczkami i w taki to sposób można było dopłynąć aż do Wiartel.
Niezliczona ilość kaczek, perkozów, łabędzi i wszelkiego autoramentu kolorowych śpiewaków oblegała zakamarki szuwarów, zarośli i bagien.
Kiedyś płynąc kilkoma łodziami zatrzymała nas jakaś dziwna przeszkoda. Przez środek jeziora rozciągnięto sieć. Nie ulegało wątpliwości, że napotkaliśmy kłusowników. Spokojnie wybraliśmy wszystkie ryby a było ich dużo. Z pełnymi łodziami dobiliśmy do naszej przystani.
Wieczory wypełniało się wspólnym biesiadowaniem, wyprawami nocnymi i pomysłami nie z tej planety.
Przeważała w nas jakaś dzika radość z każdej przeżywanej chwili.