W latach siedemdziesiątych pociąg wyruszający z Białegostoku do Lublina około godziny 2200
pokonywał 300 km w 9 godz. a czasami i więcej. Był to pociąg osobowy wlokący się,
zatrzymujący się i w połowie trasy zmieniający bieg.
Zwykle był nie kompletny. Wylatywały okna i drzwi, więc wiązało się je sznurkiem by w czasie
podróży nie zmarznąć. Ławki były drewniane i profilowane.
Przypominam powrót z Lublina w okresie Wszystkich Świętych.
Jechałyśmy z Basią zaopatrzone w sznurki, drut, ciepłe ubrania i śpiwór. Na dworze było już
wyraźnie chłodno. W przedziale siedziała matka z dorastającą córką. Ubrane były w lekkie
płaszczyki.
Po wejściu do przedziału sprawdziłyśmy w jakim stanie jest okno a potem przyjrzałyśmy się
drzwiom. Usiadłyśmy naprzeciw siebie i okryłyśmy nogi śpiworem, nałożyłyśmy swetry i
zerknęłyśmy na panie siedzące obok. Patrzyły z przekąsem uśmiechając się ironicznie.
Zasnęłyśmy. Obudził mnie ziąb i głos jednej z pań. Były zziębnięte i przerażone. Okno
zsunęło się i pęd pociągu wsypywał śnieg.
Wyszłam na korytarz. Podłogę pokrył śnieg i co drugie okno było otwarte. Gdzieś na końcu
zobaczyłam jakiegoś mężczyznę. Najdziwniejsze było to, że wołał mnie po imieniu. Podeszliśmy
bliżej i okazało się, że to kolega z roku jadący do Białegostoku..
Podjęliśmy decyzję, że ruszamy w stronę lokomotywy i jak trzeba będzie dotrzemy do niej bo
tak podróżować nie sposób.
Ruszyliśmy: Basia, ja , panie i Grzesiek. Przeszliśmy prawie cały skład i nie spotkałyśmy
żywej duszy. W wagonie, najbliżej lokomotywy, okazało się, że jest ciepło i można usiąść.
Usiedliśmy wszyscy zwarci by ogrzać się.
Po jakimś czasie zawitał konduktor i oświadczył, że zepsute jest ogrzewanie i nic nie można
zrobić.
Rankiem dotarliśmy do Białegostoku.