Zza mgły wyłania się obraz jakiegoś popołudnia, pewnie to połowa a może koniec lat 50-tych.
Podwórze przed domem było duże a wokół rozpościerał się teren nie zagrodzony.
Wchodziło się od ulicy przez bramkę drewnianą. Od strony sąsiadów nie było ogrodzenia jednak granice były widoczne bo wzdłuż nich stały chlewki i wygódki.
Po jednej stronie działki ciągnęły się grządki z warzywami i drzewami owocowymi a od podwórza rozdzielały je rabaty kwiatowe. Tym wszystkim rządziła pani Gilewska.
Dom był upaństwowiony bo po wojnie w PRL-u nie mogło być właścicieli, pachniałoby to wprost kapitalizmem.
Pani Gilewska zajmowała połowę domu a my drugą. Dom na Mickiewicza zawsze będę kojarzyć właśnie z nią. Była żoną przedwojennego policjanta miała dwóch synów i los rzucił ich za granicę, mąż zginął.
Traktowaliśmy ją jak rodzinę ona nas też.
Kiedyś z moją mamą wpadły na pomysł by na podwórzu w czasie upału gotować obiady.
Aby to zrobić należało zbudować prowizoryczną kuchenkę. Była, chyba, dwupalnikowa i pewnie pomagał im w tym dziadek Niwiński bo zawsze można było na niego liczyć. Ojciec do takich spraw zupełnie się nie nadawał.
Oczywiście pojawiły się problemy bo co jakiś czas dym wypełzał i gryzł w oczy ale nam dzieciom frajda była niesamowita. W czasie tych zmagań obiadowych pojawiały się opowieści wojenne, syberyjskie i jeszcze jakieś tam. Parcela granicząca z piecykiem była zarośnięta i niedostępna co pogłębiało uczucie egzotyki.
Na podwórzu stała wanna w której to w czasie upałów
grzała się woda. Wanna była blaszana obita drewnem i na wysokich nóżkach. Nie pamiętam dokładnie czy my jako dzieci chlapaliśmy się w niej czy ta woda służyła do podlewania kwiatów, warzyw czy do zbierania deszczówki? Dość, że była stałym wyposażeniem podwórza. Na podwórku przy studni rosła duża wiśnia dająca ogromny cień w czasie upałów.
Podwórze było rozległe i po stronie mieszkania pani Gilewskiej było miejsce na huśtawkę i hamak. Pod oknem stała ławka. Często w tym miejscu siadaliśmy, a obok rozkładaliśmy koc.
Latem ciągle przelatywały nad głowami samoloty bo lotnisko było po sąsiedzku i ten odgłos w niczym nam nie przeszkadzał.
Za ogrodem miedza oddzielała pola ciągnące się aż do lasu. Z naszego okna widać było budynek Nadleśnictwa. Pamiętam spacery do lasu wzdłuż rosnącego żyta. Ojciec zrywał kłosy i pocierając o dłonie łuskał ziarenka.
Las wydawał się nieprzenikniony i wielki.
Po drugiej stronie lasu ciągnęło się lotnisko. Nieraz z bratem jesienią puszczaliśmy latawce. Teren był ogromny. Bliżej szosy mieściły się stawy, czasami zimą ślizgaliśmy się na nich.