Wieczorem przyjechaliśmy nad Olzę. Stałam oniemiała.
Rzeka zwykle płynęła leniwie a w niektórych miejscach można było przejść suchą nogą na drugi brzeg. W szerokim korycie położonym, chyba, 3m poniżej poziomu ulicy tylko strome brzegi uniemożliwiały przejście do Czeskiego Cieszyna.
A teraz wyglądała okropnie. Woda była już na ulicy a poziom rzeki musiał przekroczyć 3,5 metra.
Woda pędziła i strasznie huczała. Nigdy nie słyszałam takiego dźwięku. Był złowrogi, jednostajny i w powietrzu czuło się grozę. Płynęły dachy, głazy, gałęzie nawet buda z psem.
Prędkość wody była niesamowita, dopiero wtedy pojęłam tragedię powodzi. Z chwilą dostania się w taki nurt ratunek jest nie możliwy. Pędzące kamienie, głazy, gałęzie jak nie zabiją to woda dokona reszty.
Opowiadano jak na drewnianym moście stali celnicy i na oczach zgromadzonych, most podniósł się jak piórko i mężczyźni runęli do wody. Nic nie można było zrobić.
Pamiętam z jaką zgrozą obserwowałam strumyczki, zwykle nie wiadomo płynące czy stojące a teraz przemienione a małe rzeczki nabierały z każdą chwilą coraz większych rozmiarów.