To ostatnia polichromia ojca – cerkiew pw. Opieki Matki Bożej

Jedziemy latem całą rodziną. Starosta przysyła po nas furmankę, do której mama pakuje sprzęt domowy łącznie z pościelą, kotem i nami.

Zatrzymujemy się na okres wakacyjny w pustym drewnianym domu psałomszczyka.

Z okien rozciąga się widok na cerkiew i las a z drugiej strony na dom batiuszki.

W domu nie możemy nadziwić się niezwykłemu kuchennemu piecu. Zajmuje 1/3 całej kuchni, przez całą długość ciągnie się leżanka a wyżej wnęka do spania.

Kończy się to płytą kuchenną z okapem a w dole piecem chlebowym i róznymi wnękami.

Cała ta imponująca architektura stanowi trzon spotkań towarzyskich.

To tutaj suszą się owoce, grzyby, rozwiesza się mokre rzeczy ale też można leżeć czy siedzieć – jednym słowem uniwersalne ustrojstwo.

Wieś nie ma światła. Jest jeden radioodbiornik Pionier na baterie u bahacza.

Dziewczęta i chłopcy wieczorami przychodzą na plac cerkiewny i śpiewają po białorusku.

My dzieci mamy problem z nawiązaniem kontaktów bo nasi rówieśnicy nie znają polskiego.

Z tego powodu dochodzi do zabawnych sytuacji, kiedy to z mamą wędrujemy po wsi, by kupić chleb, mleko, masło, śmietanę czy ser.

Niejednokrotnie słyszymy powtarzające się słowo malarycha więc w końcu pytamy batiuszkę co ono oznacza i ku uciesze całej nasze rodzinie dowiadujemy się, że tak wieś mówi o naszej mamie. Skoro malar maluje w cerkwi to jego żona powinna nazywać się malarycha – to takie oczywiste.

Ojciec od rana pracuje w cerkwi na rusztowaniach. Lubię być w jego pobliżu. Jest spokojny i skupiony. Rusztowania ustawione w kopule to dla nas najlepszy punkt obserwacyjny. Leżymy tam brzuchami przylegając do desek.

Cała polichromia cerkwi, bez przedsionka,(został namalowany przez kogoś już wcześniej )

zostaje ukończona pod koniec września. Z bratem wracamy do szkoły i zatrzymujemy się u dziadków Niwińskich na ulicy Mickiewicza. Rodzice wracają po miesiącu.