W 1958 roku w kaplicy Opatów na zlecenie ówczesnego konserwatora inżyniera Paszkowskiego ojciec wykonuje dokumentację zniszczonej polichromii. Pomaga w tym mama. Utrwalanie wszelkich plam, odprysków, dziur wymaga cierpliwości i dokładności. Pamiętam brystole ciągnące się kilometrami na których widać nadszarpniętą czasem polichromię.
Przez okres wakacji mieszkamy na pierwszym piętrze. Sala ma 80 m2 i nie można rozmawiać głośno z dużej odległości bo echo rozbija słowa. Opodal w sali w wykuszu bawimy się z bratem w teatr. Ta sala ma 90m2 i masę okien. Z nich widać zakole rzeki.
Drzewa zasłaniają pełny widok ale i tak wiadomo, że w dole płynie Supraśl.
Cały budynek jest remontowany. Korytarze dolny i (chyba) górny nie są przegrodzone i można jeździć rowerem.
Najstraszniej jest w czasie burzy, grzmoty wzmocnione echem przetaczają się hukiem po całym klasztorze.
Z tego czasu pamiętam dziedziniec klasztorny pocięty wykopami kanalizacyjnymi, wodociągowymi, centralnego ogrzewania i Bóg wie czym. Te otwarte wnętrzności ziemi pokazują i wyrzucają kości, czaszki, piszczele i pojedyncze kostki.
Wszyscy dziwią się ogromnej ilości tych szczątków, szczególnie widocznych przy ścianach murów klasztornych.
Wnętrze cerkwi też nie jest lepsze. Pozostałości murów i wyrwy w dolnej części aż nadto ukazują stosy piszczeli. Skąd ich aż tyle – nie możemy się nadziwić.
W części cerkiewnej po prawej stronie widać rozsypującą się trumnę. Okazuje się, że w niej leży szkielet o ogromnych piszczelach. Czaszka spoczywa na gałązkach, które pod wpływem lekkiego podmuchu przestają istnieć. Obok czaszki rozsypuje się jak płatki kwiatów czapka mnisia. Widać zszycie nie wytrzymało próby czasu na żebrach leży krzyż a sznurek otacza kręgi szyjne.
Rozpada się też i trumna . Zmurszałe deski zbite gwoździami trzymają się ledwo, ledwo. To wszystko zalega pod posadzką albo blisko niej, zmieszane z ziemią i gruzem.
Nie jest to jednak odosobniony przypadek, bo wokół to samo.
Piszczele zaś są usypane w kącie dolnej części, do której prowadzą schody a posadzka tam, jak sięgam pamięcią, ułożona w szachownicę biało- czarną a w ścianach straszą otwory pustymi oczodołami.
Pamiętam te nisze w ścianie po lewej stronie schodów.
Aby zorientować się w obecnym planie, o jakim miejscu piszę, mieści się to po prawej stronie, około połowy długości osi cerkiewnej. Tam schodziło się prawdopodobnie do krypty z pochówkami.
W wolnych chwilach obwiązani maminymi fartuchami zbieramy kości po całym placu. Robotnicy zakopują je w zrobionych specjalnie skrzyniach – trumnach. Ojciec maluje na każdej krzyż.
Próbujemy te szczątki uratować od zbezczeszczenia, ale to na nic, bo tego jest mnóstwo.
Nigdy później nie widziałam takiego cmentarzyska.