Okres świąteczny zawsze przeżywałam głęboko. Najważniejszą ceremonią była choinka i prezenty. W późniejszych latach ubieraliśmy wspólnie ale na początku, w naszym domu, był zwyczaj, że w dzień wigilijny choinkę już ubraną przynosił św. Mikołaj.
Rodzice ubierali ją nocą jak spaliśmy. Choinka zawsze była duża – od podłogi do sufitu. Rano zaspani biegliśmy do pokoju aby zobaczyć
ją i prezenty.
Wieczorem przy kolacji już u dziadków pod choinką czekały następne prezenty.
Dzień wigilijny był dniem najbardziej uroczystym, zostało to mi do dzisiaj, tyle działo się i wiadomo było, że niespodzianki nas nie ominą.
Do dziadków Niwińskich przyjeżdżała mamy siostra z mężęm ciocia Jena z wujkiem Januszem, przychodziła mamy siostra stryjeczna,
ciocia Irena.
Stół był zastawiony tak jak tylko babcia potrafiła to robić.
Z biegiem lat ubywało nas z różnych powodów. Ciocia Jena przyjeżdżała rzadko i to już sama. My przychodziliśmy już bez ojca. No ale póki co, było miło i radośnie. Śpiewaliśmy kolędy przy zaapalonych świeczkach na choince.
Zapach drzewka, ciepło bijące z pieca kaflowego i migocące płomienie świec odbijające się w bombkach to niezapomniane chwile mego dzieciństwa.
Lubiłam przyglądać się bombce mieniącej się i odbijającej pokój a obraz powstały w ten sposób wydawał się zupełnie innym światem. Linie pionowe stawały się faliste, przestrzeń nagle załamywała się i pokój falował, drgał i mienił się.
Na wigilię wyruszaliśmy około 1700 bo do dziadków było niedaleko. Szliśmy ulicą Mickiewicza lub jechaliśmy na sankach
ciągnionych przez rodziców.
W oknach widać było zapalone choinki i tylko nieliczni przechodnie mijali nas.
Dziadkowie już na nas czekali.