Mieszkałyśmy w akademiku na Zana w pokojach przyległych. W naszym pokoju piło się bez przerwy herbatki, później robiło się kolacje a na koniec imprezy bo część już zdążyła obronić pracę magisterską.

W pokoju nr.37 mieszkała Mała, Celina, Nela i ja a w pokoju obok Ula, Basia i dziewczyny z jednego roku.

Z tamtego czasu pamiętam Urszulę jako cichą, spokojną pełną ciepła osobę. Pomagała mi przy francuskim i cierpliwie konwersowała ze mną.

Przypominam ostatnią imprezę w akademiku po której zaniepokoiłam się Ulką ona pewnie też bo następnego dnia była przerażona.

Po skończeniu studiów nasze drogi rozeszły się. Wprawdzie jeszcze odwiedzała Białystok ale znikała mi z oczu i było wiadomo, że to Janusz był celem przyjazdów.

W 2001 r. przyjechała do mnie z Wandeczką na mój wernisaż

Było miło i po roku a może po dwóch znowu mnie odwiedziły.

Myślę, że to wtedy zaczęłam się jej przyglądać. Było w niej coś niepokojącego zresztą rozsiewała ten niepokój. Ciągle była w ruchu jak dotykało się, w trakcie rozmowy. jakiś jej bolesnych przestrzeni to wstawała i wychodziła po czym wracała i krążyła po pokoju.

Po którejś majowej wizycie dowiedziałam się, że znalazła się w Abramowiczach.

Powoli wracała do siebie. Dopiero po kilku miesiącach odezwała się do mnie. Nasze rozmowy były długie i głębokie. Gadałyśmy o sztuce, życiu opowiadałyśmy dowcipy, smuciłyśmy się i śmiały. To w tych rozmowach wyczuwałam ukryte prawdy o niej. Nie mówiła wprost a ja nie pytałam. Wiedziałam, że zbyt bolesna może okazać się ta wiedza.

Ostatnia wizyta przeraziła mnie. Już z dworca w Warszawie dzwoniła Wandeczka, że dzieje się coś niedobrego.

Przyjechały wieczorem i były 2 dni. Ten pierwszy wieczór nie dawał już żadnych złudzeń. Było bardzo źle, czasami w trakcie rozmowy traciła kontakt i mówiła tylko dla siebie znanym szyfrem.

Szpital był nieunikniony i tak się stało. Szczegóły znałam od Antoniego. Te ciągłe powroty do szpitala i do domu nie wróżyły nic dobrego.