Autobus zatrzymał się na Podzamczu. Ona czekała już na mnie. Ruszyłyśmy w stronę busiku. Było ciepło ale pochmurnie. Jadąc przyglądałam się okolicy i widać już było, że wjeżdżamy na Roztocze.

Wysiadłyśmy przy asfaltowej drodze i ruszyłyśmy w stronę domu. Minęłyśmy młyn, rzeczkę i stawy. Okolica była piękna. Szłyśmy pod górę i nagle na dużym wzniesieniu zobaczyłam dom kryty strzechą i ogromne drzewa z zielenią owijającą swym szalem rozrzucone domy. Widok był jak z bajki.

Weszłyśmy do sieni a potem do izby. Pokój był narożny i światło wpadało wąskimi strumieniami do pokoju. Na wprost pod oknem stał stół przykryty białym obrusem.

Piłyśmy kawę rozmawiając o okolicy i o domu który nadawałby się na muzeum a potem wyszłyśmy do dalszej jego części. Izby były stare a belki w korytarzu pamiętały XIX wiek. Był on niski przelotowy a w nim różne drzwiczki do piwnicy na strych do jakiś zakamarków a wszystko to jakieś byle jakie, biedne i zaniedbane.

Na końcu podwórza stała stodoła a za nią sad a za sadem jar. Z tej wysokości widok rozpościerał się po horyzont. Przy krawędzi zbocza był ogród w którym rosły maliny, porzeczki, ogórki i coś tam jeszcze.

Mimo, że wokół tchnęło spokojem i ciszą było coś niewygodnego a nawet przygnębiającego w atmosferze domu i w całym obejściu. Nie było wiadomo czy to pochodzi od miejsca czy ludzi.

Dom mnie przerażał – najlepiej byłoby wyjechać i to zaraz. Było cos destrukcyjnego w atmosferze. Miałam uczucie kompletnego zagrożenia.

Ona też była jakoś podwójna z jednej strony ciepła, troskliwa i zapobiegawcza a z drugiej demoniczna i zaczepna.

Wyjeżdżałam z przeświadczeniem, że nigdy nie wrócę do tego domu. Okazało się jednak inaczej. Byłam w nim jeszcze raz.

W tamtym czasie jeszcze jedna sprawa zdumiała mnie niepomiernie.

A było to tak: wyszłyśmy na spacer i gdzieś w środku wsi zatrzymałyśmy się przed chatą. Trudno właściwie określić co to było. Na dość rozległym terenie stało to coś a dalej stodoła. Podeszłyśmy bliżej i okazało się, że to jakaś opuszczona ruina pełna dziur i prześwitów w rozpadających się belkach. Przez małe okienka i szpary widać było klepisko a właściwie piasek. Podłogi nie było od dawna a gdzieś dalej rysował się piec. Jednym słowem dom widmo.

Zdumiona spojrzałam na Nią. Odpowiedziała ze spokojem „a tu mieszka mój brat”.

Poznałam go później jak przyszedł do Niej i matki.

Był to mężczyzna średniego wzrostu, dobrze zbudowany ubrany w czyste jasne dżinsy w jasną kratę koszulę i mimo wiadomego alkoholizmu nie było to widoczne.

Uznawano go za „złotą rączkę” bo potrafił zrobić dosłownie wszystko, od naprawy dachu poprzez sprzęt elektroniczny. Miał już dorosłe córki i za sobą kawał życia małżeńskiego. Przy ostatniej rozmowie zdumiało mnie jakieś niepojęte światło będące w nim. Wyglądało na to, że upodobano jego osobę jako teren walki dokonującej się między mrokiem a światłem.